...i dlaczego ich rodzice tego nie robią

W moim poprzednim poście opisałem scenariusze, w których młodzi ludzie opuszczają kraje, w których się urodzili. Teraz nadszedł czas na kontrast ze starszym pokoleniem.

Podczas mojego pobytu w Stanach Zjednoczonych uważnie obserwowałem życie moich rodziców w Polsce. Wysyłaliśmy listy tak często, jak tylko mogliśmy. W większości z nich zamieszczaliśmy zdjęcia z naszego życia, szczególnie dzieci. Rozmowy telefoniczne trzeba było umawiać na wiele dni wcześniej, a potem czekać na telefon od operatora. Jak tylko mogłem, zabierałem mojego starszego syna, który miał wtedy 10 lat, aby pokazać mu miejsce, w którym dorastałem, a także przedstawić go moim rodzicom. Widziałem, że powoli się starzeją. Pojawiły się problemy zdrowotne, a ich opieka medyczna nie była optymalna. Zbliżał się czas wielkiej decyzji: sprowadzić ich tutaj, by zamieszkali z nami, czy nie. Wszyscy troje byliśmy w to zaangażowani, moja żona, moja siostra i ja. Nie byliśmy w stanie zapewnić satysfakcjonującej opieki medycznej i ogólnej na odległość, a wszyscy wiedzieliśmy, że będą wymagać jej coraz więcej. Wiedzieliśmy też, że między starzeniem się z najbliższą rodziną i bez niej jest ocean różnicy. Wszyscy wiedzieliśmy, że nie będzie im łatwo opuścić swoje czterdziestoletnie mieszkanie, przyjaciół i codzienną rutynę i przyjechać tutaj. Przewidywaliśmy również, że będzie to dodatkowe utrudnienie w naszym życiu, aby mieć ich tutaj, wspierać ich i ułatwiać wszelką wymaganą opiekę medyczną w Stanach Zjednoczonych. Wiedzieliśmy jednak, że to jedyna słuszna rzecz do zrobienia i po długiej rozmowie między całą naszą trójką, poprosiliśmy naszych rodziców, aby pomyśleli o przeprowadzce tutaj na stałe.

Pomyśleliśmy, że rok to wystarczająco dużo czasu na zmianę, głównie na przygotowanie się psychiczne, zmniejszenie, sprzedaż mieszkania i wreszcie przyjazd tutaj. Często do nich dzwoniłem, by upewnić się, że wszystko idzie gładko. Wszystko było na dobrej drodze, moja mama mnie uspokajała.

Nadszedł czas i po wzięciu 7 dni wolnego w OR, pojechałem do Warszawy. Kiedy przyszedłem do ich mieszkania i rozejrzałem się, zdałem sobie sprawę, że nic się nie zmieniło. Były tam te same meble, te same książki i papiery, cenne rzeczy mojego ojca. Przez ponad 20 lat od mojego wyjazdu nic się nie zmieniło. Kiedy mieszka się w jednym małym miejscu, tak jak moi rodzice, niczego się nie wyrzuca, rzeczy się gromadzi i ma się wrażenie, że ściany się zamykają. Była jedna wąska ścieżka do kuchni, druga do sypialni i trzecia do łazienki, a w jednym miejscu musiałam przeciskać się bokiem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że nic nie zostało zrobione, odkąd zdecydowaliśmy, że wyjeżdżają. Z moich siedmiu dni wolnych od pracy, odejmując czas podróży, zostało mi tylko niecałe pięć dni. Nie mogłem zostać dłużej, ponieważ wszyscy mieliśmy gotowe paszporty i bilety, a mój harmonogram OR był już wypełniony po moim powrocie.

Pierwszej nocy po przyjeździe nie spałem. I od tego momentu nie było lepiej. Musieliśmy opróżnić wszystkie pokoje i oddać klucze. Następnego dnia starałem się być bardzo spokojny i metodyczny. Rzeczy, które były im drogie, takie jak pamiątki i pamiątki, zostały spakowane do walizek lub wysłane do mojego domu z poczty. Niektóre przedmioty zostały u sąsiadów i przyjaciół. Największe problemy miałem z książkami i "dokumentami" mojego ojca. Wszystkie były "bezcenne" i "niezastąpione". Zajęło to kilka dni, ale po wielu negocjacjach i przekonywaniu, po wielu wycieczkach na naszą pocztę, byliśmy gotowi. Albo tak się wydawało.

Było blisko północy, a nasz samolot odlatywał wcześnie rano. Nie było wystarczająco dużo czasu na sen, ponieważ był to lot międzynarodowy i aby dostać się na lotnisko, musieliśmy wezwać taksówkę, której usługi były nieregularne w środku nocy.

Mój ojciec podszedł do mnie i usiadł na krześle naprzeciwko miejsca, w którym przeglądałem papiery, upewniając się, że mamy wszystkie wymagane dokumenty. Nic nie powiedział i tylko na mnie patrzył. Zawsze był małomówny, ale to nie wyglądało dobrze. "Jesteś gotowy, tato?" powiedziałem. Bez odpowiedzi. "Co się dzieje, tato?". Chwila przerwy. "Nie jadę". Na początku tego nie zrozumiałem. "Co?". "Nie jadę" - powtórzył. Powoli to do mnie docierało. "Co? Dlaczego?". "Nie idę, nie przesadzasz starych drzew". A potem cisza. Teraz zacząłem rozumieć, o co mu chodzi. Nie chciał opuszczać miejsca, w którym się urodził i spędził całe życie. Miał prawie 80 lat i byłem pewien, że wiedział, że niewiele mu zostało. Nie wyglądał dobrze, o wiele starzej niż znałem go wcześniej.

Mama nie była zbyt pomocna i nie prosiłem jej o pomoc. Była 10 lat młodsza i gotowa do działania. Przez całe życie była bardzo energiczna i nie bała się wyzwań i zmian. A on nie był.

Nie spaliśmy tej nocy. Był ubrany w długi zimowy płaszcz i czapkę. Nie zdjął ich przy kasie biletowej, przeszedł kontrolę bezpieczeństwa, dwa loty z przesiadką i nadal był tak samo ubrany, gdy moja siostra odebrała nas z Miami.

Kilka miesięcy później ciężko zachorował i trafił do szpitala. Okazało się, że miał zaawansowanego raka, który został źle zdiagnozowany, a w konsekwencji źle leczony w Polsce. Przyleciałam do niego z Zachodniego Wybrzeża, wiedząc, że widzimy się po raz ostatni. Zmarł kilka tygodni później, a moja matka trzymała go za rękę.

Matka zamieszkała z nami w Kalifornii. Część naszego domu należała do niej. Poznała wielu nowych przyjaciół. W wieku 70 lat chodziła do szkoły, zapisała się na kurs angielskiego jako drugiego języka. Powiedziała nam, że bardzo chciała nauczyć się prowadzić samochód, ale w pewnym momencie musieliśmy postawić granicę. Mama stała się bardzo aktywna w swoim kościele i nawet "adoptowała" naszego golden retrievera Cassie (nigdy w przeszłości nie wykazywała nawet najmniejszego zainteresowania zwierzętami). Często stawała w drzwiach, gdy wychodziłem wcześniej do pracy, ubrana w swoją ulubioną niebieską koszulę nocną i machała do mnie. To samo robiła w domu, gdy wychodziliśmy do szkoły, a ojciec szedł do pracy. Kiedy się spóźniała, zawsze czekał, aż pojawi się przed naszymi drzwiami. Czasami dość długo. Moja siostra często przylatywała z Florydy i jej syn też nas odwiedzał. Tak długo, jak mogła, odwiedzała Wschodnie Wybrzeże, a raz nawet przyjaciół w Polsce.

Jej ulubieńcami były oczywiście wnuki. Zawsze dobrze się ze sobą komunikowały pomimo trudności językowych. A kiedy tak się działo, nasze dzieci były na tyle grzeczne, by tego nie okazywać.

Później moja matka powiedziała mi, że ostatnie 20 lat było najlepszymi latami jej życia.

Nie mogłem prosić o lepszą nagrodę.