Polska migracja i jak zrekompensować nasze braki
Historia Polski znana jest z masowych fal migracji jej obywateli. Zjawisko to można łatwo przypisać naszemu położeniu geograficznemu na szlakach politycznych i handlowych Wschód-Zachód oraz wciśnięciu nas między dwa, a czasem trzy, cztery, a nawet pięć, wielkich i megalomańskich mocarstw. W okresie względnej wolności politycznej między I a II wojną światową, gdy nasza gospodarka wciąż podnosiła się po wyniszczającym zarządzaniu przez naszych okupantów, całkiem sporo Polaków wyjechało do Europy Zachodniej w poszukiwaniu pracy. Było to pokolenie moich dziadków. Wielu ich znajomych i członków rodzin wyjechało do Niemiec, Wielkiej Brytanii i Francji. Pracowali głównie w kopalniach i prymitywnych fabrykach, ponieważ brak umiejętności zawodowych i językowych nie kwalifikował ich do niczego bardziej dochodowego. Skończyli więc na samym dole ludzkiej piramidy. Nie integrowali się dobrze, nie zarabiali dużo pieniędzy, a po latach produktywności większość z nich lądowała z powrotem w miejscach, z których przybyli.
Ale ich dzieci nie. Uczyły się języków, zdobywały lepsze wykształcenie i czuły się bardziej obywatelami tych krajów niż kraju, z którego pochodzili ich rodzice. I lubiły to pokazywać. Nie uczyły się też polskiego, nie było takiej potrzeby.
Jedna z moich ciotek, po długim pobycie we Francji, wróciła do swojego małego miasteczka pod Poznaniem, w centrum Polski.
W tamtym czasie byłem na poziomie odpowiednika gimnazjum. Moją ulubioną nauczycielką była nasza ukochana pani Libera. Jej mąż był profesorem literatury polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Jego specjalnością była literatura okresu oświecenia. Pani Libera uczyła nas łaciny i historii starożytnej. A po godzinach dawała nam lekcje francuskiego. Mieliśmy małą, ale zaangażowaną grupę dzieciaków, które chciały się uczyć więcej. Nie było żadnych dodatkowych punktów, tylko poczucie spełnienia.
Teraz wróciliśmy do mojej ciotki w jej małym domku na wsi w Polsce. Często otrzymywała paczki z towarami od swojej córki we Francji. Był to akceptowany i powszechny sposób okazywania troski o matkę. Córka również wysyłała listy. Córka nie znała polskiego i listy były pisane po francusku. Ciotka znała francuski i potrafiła się w nim porozumieć. Problem polegał na tym: Nie umiała czytać. Tak więc listy piętrzyły się w jej szufladzie.
Razem z mamą odwiedzałyśmy ciocię raz lub dwa razy w roku. Po przyjeździe i obfitym posiłku zostałem poproszony o przeczytanie listów. Byłem dopiero początkujący, a moja znajomość francuskiego była szczątkowa. Wiedziałem, jak czytać, mniej więcej. Nie rozumiałem, co czytam. Ale ona wiedziała! Kiedy czytałem, była bardzo uważna i po jej reakcji miałem wrażenie, że nasza współpraca jest owocna. Każdy z nas osobno nie liczył się zbytnio, ale razem?
To dopiero praca zespołowa!
Dodaj komentarz