Nasze marzenia po pięćdziesięciu latach, ponowne spotkanie
Właśnie wróciłem z Warszawy. Moja stara Alma Mater zaszczyciła nas powtórką ceremonii ukończenia studiów sprzed pięćdziesięciu lat. Pięćdziesiąt lat! Pamiętam, jak byliśmy na pierwszej. Wyobraźcie sobie bandę dwudziestokilkuletnich chłopców i dziewcząt, wszystkich pragnących wykorzystać niedawno zdobytą wiedzę, wszystkich stojących w obliczu wymarzonych karier zawsze szanowanych lekarzy, wszystkich zebranych w tej samej sali i odbierających nasze granatowe dyplomy. A teraz, my, cóż, większość z nas, zebraliśmy się w tej samej sali, ponownie odbierając nasze certyfikaty. Tym razem były większe i czerwone. I dla mnie o wiele cenniejsze. Niebieskie były przyznawane na kredyt, z nadzieją, że zrobimy coś dobrego. Te drugie były prawdziwymi nagrodami za zrobienie czegoś dobrego.
Pięćdziesiąt lat....
Tyle czasu zajęło nam rozproszenie się po kraju i świecie, a następnie ponowne zebranie się w tym samym pomieszczeniu. Niektórzy nie dotarli tutaj z mniej lub bardziej oczywistych powodów. Ale wielu dotarło, a ja chciałem dowiedzieć się, co stało się z moimi przyjaciółmi przez te wszystkie lata.
Najpierw musiałem być w stanie je rozpoznać. Nie było to łatwe. Mieliśmy identyfikatory, ale nie były one przeznaczone dla takich seniorów jak my. Tytuł spotkania, napisany dużą czcionką, znajdował się na górze, ale nasze imiona, napisane znacznie mniejszymi literami, były na dole i dość trudno było je dostrzec, zwłaszcza w ciemnym pomieszczeniu. Trzeba było się pochylić, albo założyć okulary, żeby wiedzieć z kim ma się przyjemność. Musiałem więc zgadywać. Ale po chwili zdałem sobie sprawę, że wróciły stare wspomnienia. Zawsze coś pozostawało w osobie opierającej się bezlitosnemu starzeniu: czy to głos, drobne maniery, uśmiech, czy sposób chodzenia. Pozostawało to jak genetyczne piętno na starzejącym się ciele, mały upór wewnętrznego oporu wobec procesu stale skracających się telomerów.
Wszyscy byliśmy już po siedemdziesiątych urodzinach. Wszyscy przekroczyliśmy zwyczajowy, choć nieco arbitralny, wiek emerytalny. Tak więc, po krótkiej rozmowie, jedno z moich pytań brzmiało: czy nadal pracujesz? Ich odpowiedzi zafascynowały mnie i ogólnie stworzyły pewne wzorce.
Po pierwsze, niewielu odpowiedziało, że nie. Większość była zaangażowana w jakąś działalność związaną z ich wyuczonym zawodem. Ludzie, którzy nie zostali zmuszeni do przejścia na obowiązkową emeryturę, jak na przykład przewodniczący wydziałów uniwersyteckich. Ale nawet oni pracowali dorywczo jako konsultanci.
Wielu z nich pracuje i mówi, że robią to, ponieważ kochają to, co robią. W porządku. To prawdopodobnie najwspanialsza motywacja. Dobrze dla nich i cieszymy się, że nadal czują się przydatni i są doceniani jako tacy. Oczywiście w tym wieku prawdziwy wkład kardiochirurga nie może być mierzony z wkładem, powiedzmy, lekarza rodzinnego pracującego w ograniczonym wymiarze godzin.
Kolejną częstą odpowiedzią było "Muszę pracować". Oznaczało to: "Nie mam wystarczających środków na utrzymanie obecnego stylu życia i nie jestem w stanie zmniejszyć skali". Było to tym bardziej niepokojące, że pięćdziesiąt lat w wybranym, chwalebnym zawodzie powinno zapewnić przynajmniej skromną, choć wygodną emeryturę. W tych przypadkach istniały pewne wspólne okoliczności, takie jak problemy zdrowotne, osobiste dyskusje małżeńskie lub niepowodzenia finansowe, mniej lub bardziej związane z działalnością lub brakiem działalności danej osoby.
Ale najbardziej złowieszczą odpowiedzią było "muszę pracować, bo nie wiem, co innego mógłbym robić". Zwykle oznaczało to, że lekarz ten nie miał żadnych innych zainteresowań poza tymi, które zostały dopracowane w szkole medycznej. To było kłopotliwe. I nie było aż tak niezwykłe.
O zasięgu umysłu chirurga - w następnym poście.
Dodaj komentarz