Czy chirurdzy powinni zaprzyjaźniać się ze swoimi pacjentami na Facebooku?
Na przestrzeni dziejów chirurdzy nie zawsze cieszyli się dużym szacunkiem.
Pierwsi fryzjerzy-chirurdzy w średniowiecznej Europie mieli fatalną reputację.
Ich praca obejmowała szeroki zakres procedur, od obcinania włosów po wyrywanie zębów i amputację kończyn. Inną ulubioną procedurą było upuszczanie krwi, bardzo imponujące wydarzenie, dość przerażające dla ludzi, którzy je oglądali. Brak znieczulenia, szerzące się infekcje i wysoka śmiertelność pacjentów sprawiły, że praktycy ci nie cieszyli się zbytnim szacunkiem. Często byli wędrowni i przenosili się z miasta, aby uniknąć własnych komplikacji i często uciec przed gniewem swoich pacjentów.
W tym samym czasie prawdziwi lekarze byli zawsze ładnie ubrani, siedząc przy łóżku swoich pacjentów, z głową opartą na ręce, która z kolei opierała się na kolanie. Albo wpatrujący się w szklany pojemnik z moczem oświetlony słońcem wpadającym przez okno.
Chirurdzy-barberzy byli niewykształconymi znachorami.
Później jednak, wraz ze wzrostem zapotrzebowania na nie, chirurdzy powoli zaczęli odgrywać coraz większą rolę we współczesnym procesie leczenia. Trend ten rozpoczął się w XIX wieku, najpierw w Europie, a następnie w Stanach Zjednoczonych. Specjalizacja rozwijała się skokowo, zaczynając od potrzeby pomocy w radzeniu sobie z ogromnymi przerażającymi ofiarami na polach bitew, a wraz z rozwojem znieczulenia została w pełni doceniona.
Pozycja społeczna chirurga wzrosła. Szkoły medyczne kształciły ich coraz więcej, a nauka chirurgii była napędzana przez solidne podstawy badań podstawowych. Teraz bycie chirurgiem było zaszczytem. Co ciekawe, ich sposób ubierania się stał się bardziej wyrafinowany. W ciągu około stu lat, z niechlujnie ubranego złotej rączki, ubranego w pokrytą ropą suknię, chirurg stał się szanowanym uzdrowicielem.
Wyniki ich leczenia, te dobre i złe, były bardziej dramatyczne i pojawiały się wcześniej niż wyniki ich kolegów, lekarzy medycyny. Pod koniec stulecia najbardziej znani chirurdzy żądali wysokich, czasem wygórowanych honorariów. Mankiety chirurgów zostały zaprojektowane przez krawców z Saville Road, więc lekarz nie musiał zdejmować marynarki podczas badania pacjenta, nawet podczas wykonywania drobnych zabiegów.
I tak się ubierali. Wystarczy spojrzeć na widownię tego teatru operacyjnego, który rzeczywiście był teatrem.
David Colton Sabiston był przewodniczącym Wydziału Chirurgii na Uniwersytecie Duke w latach 1964-1994. Wszyscy rezydenci w Duke musieli nosić krawat poza salą operacyjną. Kiedy młody chirurg miał porozmawiać z rodziną pacjenta po zabiegu, musiał przebrać się w białą koszulę i krawat. Wizyty w fartuchach były niedopuszczalne. Jeden z rezydentów, przyszły pionier w dziedzinie mechanicznych implantów serca, który pojawił się na konferencji w spodniach, które wyglądały zbyt swobodnie, został odesłany do domu, aby się przebrać. Mój profesor w Polsce wyznawał te same zasady społeczne. Nic dziwnego, że jego ścieżka edukacyjna wiodła przez kultowy Mass General. Dla niego ten szpital był mekką świata chirurgii. Miał nawet puszkę świeżego powietrza z Bostonu, dumnie wyeksponowaną w bibliotece swojego gabinetu.
Wszystko po to, aby pokazać swój status społeczny, zdobyć szacunek społeczeństwa, a jednocześnie okazać szacunek pacjentowi. Istniała pewna aura bycia chirurgiem. I należało zachować pewien dystans między nim a pacjentem.
Było to łatwiejsze do osiągnięcia w większym mieście. Jednak w małej społeczności relacje między lokalnym lekarzem, który pełnił również funkcję chirurga rodzinnego i lekarza położniczego, były znacznie bliższe. Uczestniczył w weselach i pogrzebach i można sobie wyobrazić, że był częścią dalszej rodziny.
Jak daleko możemy się posunąć, by zbliżyć się do pacjenta? Przyjaźnić się z nimi na osobistej stronie na Facebooku? Spotkania towarzyskie poza oficjalnymi wydarzeniami? Dzielenie się z nimi osobistymi problemami? Jak czujemy się pijąc drinki po godzinach z naszym ginekologiem lub urologiem? Czy opowiadanie osobistych historii pacjentom i ich rodzinom czyni nas bardziej ludzkimi? I czy pacjenci bardziej nam ufają?
Dorastałem w atmosferze decorum, która była kultywowana czasami aż do skrajności. Do starszego kolegi nie mówiło się po imieniu, chyba że na to pozwolił. Czy to pomogło? Nie wiem. Ale pomagało okazywać szacunek sobie nawzajem, a także pacjentom. Była też różnica między Europą a Stanami Zjednoczonymi. W Wielkiej Brytanii chirurdzy zyskali prawo do nazywania się Mister, a ich status społeczny został wcześnie ugruntowany. Pewnego razu trafiłem na OIOM w moim szpitalu w Stanach Zjednoczonych. Nowa pielęgniarka podeszła do mnie, pomogła zdjąć i powiesić mój płaszcz. Moją początkową reakcją było niedowierzanie, ale nie okazałem tego. Później dowiedziałem się, że pochodziła z Anglii i tam się kształciła. Ten gest miał - lub powinien mieć - na celu zapewnienie poczucia wzajemnej uprzejmości i szacunku, co z pewnością czyni miejsce pracy bardziej cywilizowanym. Jest wystarczająco dużo presji w radzeniu sobie ze wszystkimi zwykłymi problemami pacjentów, a poczucie, że zespół pracuje zgodnie, eliminuje jedną dodatkową warstwę złożoności. Większość pacjentów od razu to dostrzega.
Osobiście uważam, że między lekarzem a pacjentem powinien istnieć pewien dystans. Dla mnie zawsze trudne było zwracanie się do starszych pacjentów po imieniu, nawet jeśli o to prosili. Szacunek, ale na odległość.
Dla mnie też nie ma przyjaźni na Facebooku.
Dodaj komentarz