Dorastanie w czasach komunizmu w Polsce
W 1953 roku 6 marca wypadł w piątek.
Kiedy przyszedłem rano do klasy, zobaczyłem moją wychowawczynię z trzeciej klasy siedzącą przy biurku z głową schowaną w dłoniach i płaczącą. Wyczuliśmy osobistą tragedię i nie wiedząc, jak zareagować, po cichu zajęliśmy swoje miejsca.
Następnie spojrzała na nas ze łzami w oczach.
"Nasz ojciec zmarł. Jak teraz będziemy żyć, kiedy go nie ma?".
Wtedy zrozumieliśmy, dlaczego nasza jedyna stacja radiowa przez ostatnie kilka dni grała wyłącznie uroczystą muzykę klasyczną. Głównie Chopina i głównie marsze żałobne. Oficjalne wiadomości właśnie dzisiaj podały przyczynę, a my dowiedzieliśmy się, co spowodowało płacz pani Konopkowej.
Stalin zmarł kilka dni temu.
Gęsta chmura przykryła Ziemię. Przynajmniej jej wschodnią część. Komitet Centralny ZSRR wystawił jego ciało na widok publiczny w Domu Kolumn. Odwiedzający przybyli tu, by zobaczyć swojego przywódcę. Wielu płakało, niektórzy umarli, zmiażdżeni przez zgromadzone tłumy.
Polscy komuniści początkowo przyjęli postawę defensywną, stawiając siły bezpieczeństwa w stan gotowości. Wszyscy czekali na oficjalną reakcję Moskwy. Zwykli Polacy mieli nadzieję na pokojową i znaczącą zmianę i nie zdecydowali się na przemoc.
W ciągu kilku miesięcy stało się jasne, że nic zasadniczo się nie zmieniło.
Później, od naszych rodziców i z tajnych źródeł, dowiedzieliśmy się o prawdziwych rozmiarach deprawacji Stalina. Morderstwa polityczne jego przeciwników, zainscenizowane procesy i egzekucje jego najbliższych współpracowników, likwidacja najwyższych dowódców wojskowych tuż przed niemiecką inwazją, przymusowa kolektywizacja chłopów z następującym po niej powszechnym głodem na wsi, masowe egzekucje podczas Wielkiego Terroru, pandemiczne deportacje niewinnych cywilów, wrogów państwa, na Syberię. Nie wspominając nawet o zbrodniach popełnionych w Polsce.
Pamiętam siłową rusyfikację mojego pokolenia. Pierwszym krokiem była kontrola radia, prasy i korumpowanie pisarzy. Rząd nie tylko zachęcał do donosów, ale wręcz je cenił. Powszechną odpowiedzią na każdy żart polityczny było: "Czy wiesz, kto zbudował kanał Wołga-Don?". Kanał Wołga-Don był ogromnym rosyjskim projektem łączącym drogi wodne Morza Czarnego i Morza Kaspijskiego. Sowieci mieli mnóstwo więźniów politycznych, których wykorzystywali jako siłę roboczą. Jeden dzień pracy przy projekcie liczył się jako trzy dni więzienia. To nie był żart.
Mój ojciec opowiedział mi historię o nacisku komunistów na pomoc młodym matkom w skoncentrowaniu się na pracy bez martwienia się o swoje dzieci. Państwo radzieckie stworzyło słynne tygodniowe przedszkola, gdzie pracujące matki oddawały swoje dzieci w poniedziałek i odbierały je w sobotę. Pewnej soboty matka przyszła zabrać swojego syna do domu i zdała sobie sprawę, że chłopiec, którego dała jej nauczycielka, nie należał do niej.
"To nie jest moje dziecko" - powiedziała zrozpaczona kobieta do opiekuna.
"To nie ma znaczenia. I tak przyprowadzisz go z powrotem w poniedziałek", usłyszała w odpowiedzi.
Nauczyli się od Arystotelesa: "Daj mi dziecko do siódmego roku życia, a pokażę ci mężczyznę".
Nie było własności prywatnej, wszystko należało do państwa i nikt nie dbał o dobra wspólne. Większość ludzi pracowała dla rządu. Mój ojciec, wysoko postawiony prawnik korporacyjny, otrzymywał pensję wykwalifikowanego robotnika. "Udają, że nam płacą, więc udajemy, że pracujemy", słyszało się na ulicach. Jeśli nie byłeś członkiem partii komunistycznej, twoja przyszłość była niepewna. Kiedy ojciec dyscyplinował syna, mściwy chłopiec mógł pójść na policję i powiedzieć, że ojciec słucha Radia Wolna Europa. Głowa rodziny była co najmniej przesłuchiwana, a często wysyłana na wygnanie.
Moja wychowawczyni z podstawówki, pani Konopkowa, niech jej serce będzie błogosławione, była tak dobrą nauczycielką, jak to tylko możliwe. Ale była też indoktrynowana przez państwo i starała się narzucić nam oficjalne wartości. Mieliśmy w klasie szwedzkiego chłopca, którego ojciec był pracownikiem ambasady. Pewnego dnia przyniósł do klasy pudełko czekoladek w kształcie papierośnicy. W latach pięćdziesiątych taki przedmiot był w Polsce rarytasem i aż nam się oczy otworzyły. Wręczył je naszej wychowawczyni, która początkowo z wdziękiem przyjęła prezent. Po chwili jednak odeszła od biurka i zwróciła papierośnicę.
"Nie mogę przyjąć prezentu od kapitalistycznego kraju", usłyszeliśmy jej odpowiedź.
Wciąż pamiętam imię tego chłopca - Bjork Borg.
Kolejny przykład kryminalnego poziomu wiedzy rozpowszechnianej w systemie szkolnictwa.
Demokracja bez odpowiedniej edukacji kończy się katastrofą.
Dodaj komentarz