W roku 1961 zacząłem studia medyczne w Warszawie. Siatkówką zainteresowałem się jeszcze w szkole średniej i dla zachowania równowagi psychofizycznej chciałem również grać na mojej uczelni. Szczęśliwie znalazłem tam zespół podobnych zapaleńców.
Skromne początki
Treningi odbywały się na odległym stadionie i w dodatku późnym wieczorem. Ponieważ zajęcia na uczelni nie rozpoczynały się przed ósmą, nie myślałem, że powroty do domu koło północy przeszkodzą mi w studiach.
Jeszcze przed pierwszym treningiem poznałem kolegów z drużyny. Naszym trenerem był młody, zaledwie po trzydziestce zawodnik Legii, kończący właśnie karierę w reprezentacji Polski. W drużynie byli zarówno studenci jak i lekarze. Tylko jeden z kolegów miał więcej niż trzydzieści lat, a ja, w wieku siedemnastu, byłem chyba najmłodszy. Obiecywałem sobie wtedy, że jak będę w jego wieku to muszę być tak samo aktywny, jak on jest teraz. Wielu zaczęło treningi ale w miarę upływających miesięcy odpadali kolejni koledzy. Po pewnym czasie utworzył się trzon zespołu, w którym grałem przez następne sześć lat.
Pod koniec roku akademickiego odbyły się nasze pierwsze ogólnopolskie mistrzostwa Akademii Medycznych. Uczestniczyły w nich drużyny z dziesięciu Akademii Medycznych. Pamiętam nasze pierwsze kostiumy: krótkie czerwone spodenki i czarne koszulki z długimi rękawami. Wręczono je nam dopiero w pociągu, który wiózł nas na miejsce rozgrywek. Ubraliśmy się w nie zaraz po przyjeździe do miejscowego hotelu. Hotel mieścił się w starym, przedwojennym budynku, w którym sufity były bardzo wysoko. Już w nowych kostiumach staraliśmy się doskoczyć i dotknąć sufitu. Pomimo opinii, że siatkarze z reguły szczycą się dobrą skocznością, nam się to nie udawało. Pamiętam też, że jeden z naszych kolegów pokazywał nam jak podsłuchiwać, co się dzieje w sąsiednim pokoju. Należało przyłożyć mały spodek do drzwi łączących dwa pokoje i przystawić do niego ucho. Niestety nie mogliśmy nic zrozumieć.
Pomimo tego, że na mistrzostwach zajęliśmy siódme miejsce, czuliśmy, że czas spędziliśmy bardzo pożytecznie.W przerwach pomiędzy meczami było wesoło. Któregoś dnia dziesięciu nas wybrało się na spacer główną ulicą miasta. Tam zauważyliśmy młodą, atrakcyjną dziewczynę i zaczęliśmy za nią iść. Ona szła pierwsza a nas dziesięciu za nią, w rządku, jeden za drugim, gęsiego. Ona się zatrzymała się przed oknem wystawowym, my też. Ona przeszła na drugą stronę ulicy, żeby nas zgubić, my też. W końcu dziewczyna weszła do sklepu z kosmetykami, my też. Ustawiliśmy się w kolejce za nią. Kiedy biedna wyszła ze sklepu, sprzedawczyni zapytała się: w czym mogę pomóc? my odpowiedzieliśmy: nic, dziękujemy. My jesteśmy z tą panią. I wyszliśmy. Na ulicy dziewczyna nie mogła utrzymać powagi i wybuchła śmiechem.
Z powrotem do sali treningowej.
Po mistrzostwach wróciliśmy do treningów. Kiedy przyszły wakacje, ktoś (może to był nasz trener?) wpadł na doskonały pomysł: zaproponował nam wspólne spędzenie wakacji. Północno-wschodnia część Polski jest słynna z pięknych jezior i malowniczych łączących je strumieni. Zorganizowaliśmy kajaki, materace i śpiwory. Sami przygotowywaliśmy sobie posiłki. Jedliśmy świeżo złowione i smażone ryby. Świetnie smakowały placki ziemniaczane ze zsiadłym mlekiem, którymi nas częstowała gospodyni ze wsi na brzegu śluzy na Czarnej Hańczy. Przy ognisku śpiewaliśmy stare i nowe piosenki. Przyjaźnie, które zaczęły się wtedy tworzyć trwają do dnia dzisiejszego. Kajaki były dwuosobowe, a ja z moim przyjacielem z tego kajaka utrzymywałem kontakt przez mój cały pobyt w Kalifornii prawie do samego końca mojej kariery chirurgicznej przez prawie czterdzieści lat. Dzieliło nas wtedy nie więcej niż sześćdziesiąt kilometrów.
Trzy lata później mieliśmy następne mistrzostwa kraju i zajęliśmy wtedy czwarte miejsce. Byliśmy znacznie lepsi. Nie tylko jako zespół ale też jako grupa przyjaciół. Było więcej wspólnych wakacji. Lata na jeziorach i zimy na nartach. Podróże w przepełnionych pociągach. Spanie na piętrowych łóżkach. Górskie schroniska w zimie bez ciepłej wody. Zabawy Sylwestrowe, które chyba powinniśmy zapomnieć, ale właściwie nie chcieliśmy – to były jedne z najlepszych wspomnień w naszym życiu. O siatkówce rozmawiało się ciągle. Przez cały ten czas nasz zespół się formował.
Przyszło lato i następny obóz. Gdzie? Oczywiście na jeziorach. Jeżeli nie powiedziałem, że siatkówka jest bardzo popularna w Polsce, to proszę mi to wybaczyć. W miesiącach letnich jest nawet bardziej popularna niż piłka nożna. Podczas jednego z naszych treningów nad jeziorem podszedł do nas mężczyzna i poprosił o chwilę rozmowy. Graliśmy wtedy na otwartym placu pod ostrym słońcem. Powiedział, że obserwował nas w czasie treningu i myślał, że możemy mu pomóc. Czemu nie, pomyśleliśmy i zapytaliśmy się w jaki sposób. On odpowiedział, że właśnie ma się odbyć wojewódzki turniej siatkówki i myśli, że kilku z nas mogłoby jego drużynie pomóc. Wyglądało to na dobrą przygodę i poprosiliśmy o szczegóły. Turniej odbędzie się w sąsiednim mieście, kilka godzin jazdy pociągiem. On pokryje wszystkie koszta, dostaniemy spodenki i koszulki z numerami oraz z emblemem miejscowego zespołu. Zapytaliśmy się, co z naszymi nazwiskami? Nie ma kłopotów, odpowiedział, dostaniecie nowe…. I nowe legitymacje. Uznaliśmy, że pomysł jest ciekawy i trzech nas załadowało się na pociąg. Wyprawa była wspaniała i ciągle ją jeszcze wspominam.
Turniej wygraliśmy. Do domu przywieźliśmy puchar i proporczyki. Niedługo się cieszyliśmy tą nagrodą, bo następnego dnia przekazaliśmy ją miejscowemu zespołowi, bo tam ona właściwie się należała.
Pomiędzy wykładami, ćwiczeniami i treningami mieliśmy jeszcze trochę czasu na zabawy i różne wygłupy.
Dużo podróżowaliśmy po cały kraju uczestnicząc w turniejach siatkarskich. Wszyscy nowi członkowie przechodzili przez rutynowy “chrzest”. Procedura nie była zupełnie bezbolesna, ale nikt nie narzekał.
Nasz moment
Trzy lata po ostatnich mistrzostwach nasza Akademia została wyróżniona organizacją kolejnego turnieju siatkówki. Duży zaszczyt, ale również dużo pracy organizacyjnej. Byliśmy wówczas u szczytu naszych możliwości. Grając we własnej hali i mając wsparcie swoich kibiców zdobyliśmy mistrzostwo kraju. Do przyznania były trzy nagrody: dla najlepszego atakującego, najlepszego rozgrywającego i najbardziej wszechstronnego gracza. My zdobyliśmy dwie z tych nagród. Duża sprawa. To był szczyt naszych osiągnięć.
Wkrótce po tych mistrzostwach wielu z nas – zawodników – pokończyło uczelnię, wyjechało do innych miast, niektórzy wyjechali z kraju. Sześć lat spędzonych razem to kawał czasu i mnóstwo wspomnień.
Jak to się stało, że udało się nam tyle osiągnąć?
Po pierwsze byliśmy grupą ludzi nie tylko grających razem w siatkówkę, ale również spędzających wspólnie czas poza salą gry. Nie było udawania i wszyscy działali na korzyść drużyny. Gdyby nie wspaniała atmosfera w zespole i wspólnie spędzany prywatni czas, cała drużyna szybko by się rozpadła. Było kilka osób, które wywierały szczególny wpływ i można powiedzieć, że trzymały cały zespół. Jedną osobą był mój przyjaciel ze spływu Czarną Hańczą. Był świetnie wychowany, dowcipny. Pochodził ze znanej polskiej rodziny arystokratycznej, umiał stworzyć atmosferę i gromadzić wokół siebie przyjaciół. Nie znam osoby, która by go nie doceniała i nie lubiła. Drugi miał wygląd aktora filmowego i dziewczyny przychodziły na mecze tylko po to, żeby go widzieć na parkiecie. Inny znowu uwielbiał samochody i był na tyle dobry, że uczestniczył w Rajdach do Monte Carlo. W naszej drużynie mieliśmy lekarzy, dentystów i farmaceutów, ponieważ te trzy wydziały składały się na naszą Akademię Medyczną.
Ale myślę, że największą rolę w drodze do naszych sukcesów odegrał nasz trener. Niewiele starszy od nas, uczciwością, przyjemnym sposobem bycia i bogatym doświadczeniem nabytym w okresie swojej gry w reprezentacji Polski w kraju i za granicą, zapracował na nasze zaufanie i wyzwalał chęć do pracy pod jego kierunkiem. Wszystko to tworzyło doskonałą atmosferę i było bodźcem do wspólnej intensywnej pracy. Nasze wysiłki zostały uwieńczone zdobyciem mistrzostwa kraju w 1967. Wiem, że nigdy wcześniej siatkarska reprezentacja naszej Akademii nie doszła do tego poziomu i, o ile wiem, nikt nie dokonał tego po nas. Nasuwa się pytanie – jak do tego doszło?
Ostatnio czytałem książkę “The Geography of Genius” (Geografia Geniuszu) napisaną przez Scotta Weinera. Doskonała, zmuszająca do myślenia książka. Zajmuje się zjawiskiem tworzenia ośrodków kulturalnych i naukowych w historii cywilizacji. Wspomniane są ośrodki takie, jak starożytna Grecja, Florencja, Hangzhou w cesarskich Chinach, dziewiętnastowieczna Austria i Silicon Valley w Kalifornii. Te miejsca w szczególnych okresach w historii doszły do szczytów osiągnięć wiedzy, architektury i sztuki. Autor nie mógł wskazać jednego wspólnego czynnika. Na wieczne pytanie, czy powód był wrodzony, czy nabyty, jego odpowiedź była: zarówno jeden jak i drugi. Najważniejszym czynnikiem było stworzenie właściwego środowiska do pracy i twórczości.
Udało nam się stworzyć odpowiednią atmosferę w drużynie. Nie potrafiłbym wskazać jednego powodu naszego sukcesu, nie było też jednej osoby odpowiedzialnej za to co osiągnęliśmy. Trenowaliśmy, ponieważ tego chcieliśmy, nie dla korzyści materialnych, nie pod przymusem ale dla przyjemności. Do tego udało się nam zawiązać przyjaźnie na długie lata.
Przepisy w siatkówce zmieniły się do tego stopnia, że teraz jest mi trudno zrozumieć rozgrywki na Olimpiadzie w Rio de Janeiro.
W następnym roku będzie pięćdziesiąta rocznica zdobycia przez nas mistrzostwa kraju. Ciekawe, czy zbierzemy się żeby to wspólnie celebrować?
W przetłumaczeniu na polski bardzo mi pomógł Bohdan ‘Hepar’ Woronowicz, za co mu serdecznie dziękuję. Na zdjęciu jest on jednym z naszego tańczącego kwartetu.